Ocaleni z Drohobycza w mroku piwnicy, gdzie dorosły człowiek nie mógł nawet wyprostować pleców
Przez 22 miesiące tliło się tam najjaśniejsze światło człowieczeństwa. Katarzyna Skopiec w swojej poruszającej książce nie tylko dokumentuje historię ocalenia trzydziestu dziewięciu istnień, ale przede wszystkim kreśli mapę ludzkich serc, udowadniając, że nawet w czasach ostatecznej próby, miłość i przyjaźń są potężniejsze niż strach. To opowieść o tym, jak garnek zupy i wspólne przewracanie kartek książki mogą stać się fundamentem nowej, wielkiej rodziny.
Lekcja z ciemności
Historia zna wiele opowieści o bohaterstwie, ale ta, którą snuje Katarzyna Skopiec, ma w sobie unikalny, intymny rytm. Nie słychać w niej szczęku oręża, lecz cichy szept modlitw, szelest przewracanych kartek i stukot garnków w kuchni Sławy Wołosiańskiej. Książka Ocaleni z Drohobycza to zapis niezwykłej odysei, która rozegrała się pod podłogą, tuż pod nosem niemieckiego urzędnika. To tam, w klaustrofobicznej przestrzeni, dziadkowie autorki – Sława i Izek – stworzyli arkę, która na przekór szalejącemu na powierzchni potopowi nienawiści, doniosła do brzegu życia blisko czterdzieści osób.
Kiedy sięgamy po tę pozycję, nie otrzymujemy suchego zapisu historycznego. Dostajemy do rąk tętniącą życiem tkankę pamięci. Autorka, wnuczka Sprawiedliwych, z niezwykłą czułością odtwarza losy swojej rodziny, unikając przy tym patosu. Jak sama wspomina, jej babcia, Sława, obruszała się na pytania o ratowanie Żydów.
„Babcia zawsze mówiła: ja żadnych Żydów nie ratowałam, ratowałam przyjaciół, ratowałam znajomych”, przytacza słowa seniorki rodu Katarzyna Skopiec. To zdanie jest kluczem do zrozumienia całej tej historii. W świecie Wołosiańskich nie było podziałów na nacje czy wyznania; był tylko człowiek w potrzebie i dłoń, której nie wolno było cofnąć.
Solidarność w rytmie serca
Wyobraźmy sobie tę scenę: trzydzieści dziewięć osób stłoczonych na powierzchni mniejszej niż szkolna klasa. Dzień zamienia się w noc, a noc w dzień, by zminimalizować ryzyko wykrycia. W tej ciasnocie rodzi się jednak niezwykła choreografia przetrwania. Izek Wołosiański, dziadek autorki, dbał nie tylko o bezpieczeństwo fizyczne, ale i o kondycję ducha ukrywanych. Był, jak nazwałaby go dzisiejsza nomenklatura, animatorem kultury w sercu piekła. Organizował gry w szachy, karciane turnieje, a nawet wykłady o podróżach, które pozwalały umysłom uciec poza wilgotne mury piwnicy.
Szczególnie wzruszający jest obraz młodzieży czytającej książki. Leżąc bokiem, ramię w ramię, musieli zsynchronizować swoje ruchy, by wspólnie przewrócić stronę. Ten prosty gest urasta w książce do rangi potężnej metafory.
„Julek z Lizi w ten sposób czytali książki”, opowiada autorka, malując obraz absolutnej symbiozy. W tej piwnicy nikt nie był sam. Los jednostki był nierozerwalnie spleciony z losem grupy. Kiedy sytuacja stawała się krytyczna i groziło im wydanie, Izek postawił sprawę jasno: „Albo zginiemy wszyscy, albo wszyscy się uratujemy. Jak zaczęliśmy to, tak musimy skończyć”. To nie była kalkulacja, to była przysięga wierności drugiemu człowiekowi.
Dramatyzmu całej sytuacji dodaje fakt, że w samym środku tej walki o życie, na świat przychodzi nowe pokolenie. Matka autorki, Ania, urodziła się rok przed nadejściem wyzwolenia. Sława Wołosiańska, będąc w ciąży, a potem opiekując się niemowlęciem, niosła na swoich barkach ciężar odpowiedzialności, który trudno sobie wyobrazić. Spacerowała z wózkiem po Drohobyczu, ukrywając pod materacykiem dziecka prowiant dla niemal czterdziestu osób. Każde wyjście mogło być tym ostatnim, każda kromka chleba była na wagę złota. A jednak, jak wspomina Skopiec, babcia nigdy nie epatowała cierpieniem. Miała w sobie odwagę życiową i cywilną, która pozwalała jej patrzeć w przyszłość, a nie tylko w otchłań strachu.

Wspólny stół pokoleń
Ocaleni z Drohobycza to jednak nie tylko kronika wojenna. To książka, która pachnie. Pachnie domowym rosołem, strudlem i karpiem po żydowsku. Katarzyna Skopiec, podążając za rodzinną tradycją, wplotła w narrację przepisy kulinarne. To niezwykły zabieg, który ociepla mroczną scenerię wojny i pokazuje, że życie – w swoich najbardziej podstawowych przejawach – zawsze znajdzie drogę. Gotowanie staje się tutaj językiem miłości, uniwersalnym kodem, który łączył kobiety w piwnicy i łączy kolejne pokolenia rozrzucone dziś po całym świecie.
Wspólne posiłki, nawet te najskromniejsze, przygotowywane z niczego, były aktem oporu przeciwko dehumanizacji. Sława musiała codziennie wymyślić obiad dla ogromnej grupy ludzi, co samo w sobie było logistycznym cudem. Dziś te receptury, ocalone od zapomnienia, są jak nitka miłości, o której mówi autorka. Przepis na sernik z ziemniakami czy gefilte fish to dowód na to, że mimo różnic kulturowych czy religijnych, przy stole wszyscy jesteśmy tacy sami.
„Chciałabym pokazać to, że mimo że różnimy się religią, poglądami, kolorem skóry, to jemy wszystko bardzo podobne”, zauważa Skopiec, zapowiadając, że kulinaria będą ważnym elementem jej dalszej twórczości.
Dziedzictwo, które zobowiązuje
Książka Katarzyny Skopiec ma też drugie dno – współczesne i bardzo namacalne. Historia dziadków nie zamknęła się w 1945 roku. Ona żyje i ewoluuje, znajdując swoje przedłużenie w działalności. Fundacja Humanosh sięga swoją genezą właśnie drohobyckiej piwnicy. Dziś przekłada się na realną pomoc niesioną na Ukrainie czy w innych miejscach konfliktów. Autorka, wraz z mężem Piotrem, kontynuuje misję Wołosiańskich, udowadniając, że gen pomagania jest dziedziczny.
Nazwa fundacji, wymyślona przez syna jednej z ocalonych, symbolizuje ciągłość tej historii. Ocaleni i ich potomkowie to dziś jedna wielka rodzina. Utrzymują ze sobą kontakt, wspierają się, a w obliczu nowych zagrożeń, takich jak wojna za naszą wschodnią granicą, ta więź zyskuje na sile. Książka staje się więc cegiełką w budowie lepszego świata – dosłownie, gdyż dochód z jej sprzedaży wspiera działania fundacji.
Czytając Ocalonych z Drohobycza, zderzamy się z obrazem niezwykłej siły charakteru. To lektura, która daje nadzieję. Pokazuje, że nawet w najgłębszym mroku można zachować godność i że warto być przyzwoitym, bez względu na koszty. Jak mówi autorka, jest to „książka droga do człowieczeństwa”. To drogowskaz dla młodego pokolenia, dla którego wojna jest odległą abstrakcją, ale dylematy moralne pozostają wciąż te same: czy odwrócić wzrok, czy podać rękę?
Sława i Izek Wołosiańscy nie odwrócili wzroku. Ich wnuczka, Katarzyna, nie pozwala nam zapomnieć o tym wyborze, serwując opowieść ciepłą, mądrą i głęboko ludzką. To lektura obowiązkowa dla każdego, kto wierzy, że dobroć jest cichą siłą, która ostatecznie zmienia bieg historii.



















