Poranna redakcyjna kawa
Jadąc rano do redakcji, mijam sklep z wyrobami piekarniczymi i cukierniczymi. Bardzo rzadko w nim coś kupuję, bo nie lubię pieczywa, słodkich bułek i ciast. Tak mam po 25 latach pracy jako piekarz, był to tzw. rodzinny biznes, piekarnia znajdowała się na osiedlu Czarne, w jego starej części przy ulicy Czarnoleskiej 5. Była to mała „buda” gdzie wszystko wytwarzało się ręcznie, jedynymi mechanicznymi urządzeniami była mieszarka do ciast i dzielarka, popularnie zwana presą do dzielenia ciasta na kawałki. Kwas wyprowadzany był tradycyjnie, jak bozia przykazała, był też węglowy piec dwukomorowy 11-blachowy. Chleb „sadziło” się łopatą, a bułki „szlaką”, ciasto wałkowało się „lingulcem”, a chleb do koszyków „werkowało” się ręcznie. Piec ogrzewały „szpile”, a do rozrzucania węgla w piecu używaliśmy „kryke”.
Pamiętam jak mój Ojciec kupił tę piekarnię, za zarobione w USA dolary. Wróciłem ze szkoły do domu – patrzę, a Mama płacze, Tato stoi przy stole zadowolony, zapytałem – Ktoś umarł? Na to zaszlochana Mama odpowiada: ,,nie Ojciec piekarnie kupił”, Ona jako cukiernik wiedziała, że całe nasze późniejsze życie będzie kręciło się wokół piekarni, dzień i noc.
Ale dlaczego ja rozpocząłem tekst od tego sklepu?…….Aha, aha już wiem, bo gdy przejeżdżałem obok niego, przypomniała mi się sytuacja, która miała miejsce za któregoś tam właściciela piekarni, a którą opowiedzieli mi mieszkańcy, którzy wtedy w sobotę rano jeszcze przed 6 ustawili się w kolejce po pieczywo, minęła szósta, piekarnia zamknięta, 6:30 piekarnia zamknięta, w końcu około godziny 7 otworzyły się drzwi, w progu stanął właściciel w stanie wskazującym i zebranej klienteli oznajmił „Co kurwa wieśniaki, do miasteczka, po ciasteczka”. No i trochę ta scenka przypomina mi obecną sytuację z unijnymi funduszami na KPO.